2020-10-30

Nusa Penida Zabójcza Piękność

 

 

Za każdym razem powrót na Bali wywołuje w nas ekscytację. Ze wszystkich odwiedzonych do tej pory miejsc, Wyspa Bogów nadal plasuje się w czołówce naszych ulubionych. Zdecydowanie moglibyśmy tam zamieszkać! Podczas trzeciej wizyty postanowiliśmy jednak odwiedzić nie tylko naszą starą przyjaciółkę, ale też jej małą siostrę - Nusę Penidę. Po plażach Raja Ampat, Togianów czy Malezji nie sądziliśmy, że jeszcze gdzieś kopary opadną nam w dół, ale byliśmy naiwni. Penida ("nusa" to po prostu "wyspa" po balijsku, a nie nazwa) ma jedną z najpiękniejszych na świecie linii brzegowych, usianych formacjami skalnymi i dzikimi plażami. Jak każda piękność ma jednak swoje kaprysy, ale jak głosi internetowy klasyk: " Gdy nie możesz znieść mnie gdy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie gdy jestem najlepsza" - czy jakoś tak ;)

 

Jak dostać się na Nusę Penidę?

Gdy trzeci raz wylądowaliśmy w Denpasarze, poczuliśmy się jakbyśmy wrócili do domu. Znajome lotnisko, architektura, wilgoć w powietrzu… sentymentalna łezka zakręciła się w oku, więc nawet taxi-naganiacze nas aż tak nie wkurzali i o dziwo udało nam się szybko wynegocjować niezłą cenę za przejazd do miejscowości Sanur (140k IDR/ok.38 zł), gdzie mieliśmy nocleg. Z portu Sanur odpływają bowiem promy i łódki na Nusę Penidę, więc nocując blisko chcieliśmy zaoszczędzić czas i nerwy rano przed rejsem. Normalnie wzięlibyśmy dużo tańszy (35k za osobę/ok. 19 zł razem) autobus, ale z uwagi na późną porę przylotu te już nie kursowały.

Następnego ranka stawiliśmy się w porcie, ilość budek biletowych, przewoźników, naganiaczy i zdezorientowanych turystów przyprawiła nas o zawrót głowy. Dobrze, że kupiliśmy bilety online wcześniej na statek Angel Bilabong - cena 175k/os (ok. 47zł /os), chociaż ich stoiskiem okazał się stoliczek między banerami konkurencji, co nie wzbudziło naszego zaufania. Z resztą cały "port" wygląda niepoważnie…nie ma tam nawet pomostu aby wsiąść na łódki! Statki cumują kilka-kilkanaście metrów od skalistego brzegu, a Ty turysto zdejmuj buty, podciągaj kiecę lub spodnie i przez głazy właź do wody razem z bagażami! Jak się kocha Indonezję, to się wszystko wybaczy, ale widok ludzi balansujących w wodzie z walizkami nad głową powinien znaleźć się w każdym folderze turystycznym ku przestrodze (i poprawie humoru, bo wygląda to komicznie). W takich warunkach z oczywistych względów lepiej sprawdzają się plecaki, tym bardziej, że o ile ułożyć na łodzi bagaże pomaga załoga, tak przez wodę do samego promu klamoty niesie się samemu. 

Port na Penidzie.

Podróż zależnie od warunków trwa 30-60 minut. W porcie Tojapakeh na Penidzie jest już trochę lepiej - pontonowo-betonowe molo codziennie wita setki turystów. Podobnie jak strażnicy, u których należy uiścić opłatę za pobyt 25k/14 zł - osoba. Niestety, Penida w ostatnich latach staje się coraz bardziej popularna, więc miejscowi zwietrzyli interes aby wydoić z bule (indo. biali turyści) jak najwięcej… nie oferując wiele w zamian. Penida chociaż piękna, nie ma (jeszcze?) rozwiniętej infrastruktury, więc zwiedzanie wyspy to prawdziwy survival. O czym przekonaliśmy się zanim w ogóle wsiedliśmy na skuter…

 

Drogi śmierci

Gdy w drodze do hoteliku (Ari La Casa Guest House - 185k/50 zł doba) zobaczyliśmy pierwszą obandażowaną osobę nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wypadki się przecież zdarzają. Ale potem minęła nas kolejna, potem para z rękami na temblakach, kuśtykający chłopak… Co jest, zlot ofiar losu czy co?

Nie, to po prostu urok dróg Penidy! Jak się okazało, widok poturbowanych ludzi miał nam towarzyszyć codziennie przez cały kilkudniowy pobyt. Nie zniechęciło nas to jednak do wynajmu skutera (75k/ok. 20 zł/dzień, za następne dni wynegocjowaliśmy 65k/17zł) i przekonania się na własnej skórze (na szczęście nie dosłownie!) o stanie dróg na wyspie. Zresztą skuter to jedyna opcja zwiedzenia wszystkich atrakcji na własną rękę. Transportu publicznego brak, odległości są całkiem spore, a wynajmowanie samochodu z kierowcą to nie nasza bajka. Tym bardziej, że jak się z ciekawości podpytywaliśmy o ceny, to raczej zmierzały w stronę kosmicznych. Nie jest to jeszcze poziom złodziejstwa mafii transportowej na Bali, ale wszystko zmierza w tym samym kierunku. 

Jazda na tzw. "zdrapkę" czyli w szortach i koszulce na ramionczkach niezalecane... Tak wygladają wszystkie drogi prowadzące do atrakcji turystycznych. 

Po obandażowanym komitecie powitalnym i tysiącach kilometrów przebytych na skuterze przez Wietnam i inne części Indonezji, ruszyliśmy na szlak myśląc, że wiemy czego się spodziewać. Rzeczywistość przeskoczyła jednak nasze najczarniejsze scenariusze. Wystarczyła nam trasa do pierwszych punktów widokowych aby zrozumieć dlaczego widujemy tylu pokiereszowanych ludzi i tak gęsto usiane punkty pomocy medycznej. Drogi na Penidzie to dziurawy, żwirowo-piaskowy koszmar, a im dalej w głąb wyspy, tym gorzej. Niebezpieczeństwo czai się na każdym zakręcie czy przewyższeniu, jazda zalecana więc tylko dla ludzi o mocnych nerwach i kończynach! To jedno z tych miejsc na świecie, gdzie widok asfaltu wyciska z oczu łzy szczęścia. 

Miód na nasze newry. Główna droga na wschodnim wybrzeżu wyspy, jedna z niewielu dobrze utrzymanych.

 

Anioł i łuk

Nie ma jednak co panikować. Strach ma wielkie oczy, ale jeszcze większe zrobiliśmy na widok wybrzeża. Na pierwszy ogień wzięliśmy zachodnią stronę wyspy i dwa najpopularniejsze (i leżące blisko siebie) punkty widokowe Angel Bilabong i Broken Beach. Musieliśmy uznać, że nie bez powodu ludzie ryzykują tu życie na drogach. Natura nie poskąpiła wyspie swoich cudów, a pierwszymi jakie zobaczyliśmy były klify, szturmowane od wieków przez morze aż nabrały fantazyjnych kształtów. W zestawieniu ze spieczonymi od słońca skałami i surowym krajobrazem, lazurowo-szafirowy kolor wody wydawał się jeszcze intensywniejszy, wręcz hipnotyzujący. Od jedynego żywego koloru w zasięgu wzroku ciężko się oderwać. Gdy pierwszy raz stanęliśmy na krawędzi klifu, od razu poczuliśmy też respekt przed potęgą fal, które są tak samo piękne, jak niebezpieczne -  o czym wielu ludzi zapomina… 

Angel Bilabong to naturalny basen między skałami. Dawniej można było się w nim kąpać w trakcie odpływu, a nawet zejść dalej w głąb klifu do ukrytej groty gdzie na odważnych czekała niecka z wodą i bezkresnym widokiem na morze. Niestety, wbrew niewinnej nazwie, parę osób pobyt w tym dzikim jacuzzi przepłaciło życiem. Wystarczy jedna kapryśna fala i człowiek zostaje wymyty z niecki i kończy roztrzaskany o skały! Na parę dni przed naszym przyjazdem taki los spotkał parę niemieckich turystów, więc lokalne władze ostatecznie zamknęły możliwość kąpieli w Angel Billabong, a nam pozostało tylko podziwianie basenu z wysoka. Nie narzekaliśmy - nawet z daleka wygląda kosmicznie!

Obok "zabójczego anioła" leży inna sztandarowa atrakcja wyspy - łuk skalny Broken Beach. Morze oblegało skalne mury tak długo, aż powstał wyłom i woda wdarła się w głąb lądu tworząc malowniczą zatoczkę w pierścieniu skał. Plaża u podnóża klifu aż prosi się o romantyczny piknik, ale niestety zejścia nie ma. Tak jak większość cudów Penidy, i ten podziwia się z bezpiecznej odległości.

Chociaż obydwa punkty widokowe dostarczają zachwycających wrażeń, nie ma co ukrywać, że są to atrakcje na 10-20 minut. Po spacerze wzdłuż klifu i nakarmieniu oka widokami, wsiedliśmy na skuter w poszukiwaniu dokładki…

 

Żwir, hańba i dinozaur

W drodze do kolejnej topowej atrakcji wyspy - Kelingking Beach, zahaczyliśmy jeszcze o mniej uczęszczaną Lumangan Beach. Tu napotkaliśmy jeden z najbardziej hardcorowych odcinków drogi. Pokonani przez kamienie i piach, zdecydowaliśmy się przejść ostatnie kilkaset metrów do plaży z buta… i wtedy minęła nas na skuterze para 8-10 latków (tak, dzieci za kierownicą to normalka), którzy na luzaku śmignęli przez wyboje obrzucając nas na odchodne zblazowanym, pełnym politowania spojrzeniem… Chociaż chłopcy nie ułożyli palców w L i nie przyłożyli ich sobie do czoła w charakterystycznym geście i tak poczuliśmy, że oprócz słońca pali nas też upokorzenie.

Niestety Lumangan Beach nie poprawiła nam humorów, bo okazała tylko się wyłomem między skałami, gdzie morze utworzyło wąską zatoczkę. Ciężko to nawet nazwać plażą, bo nie ma tam żadnego piachu ani miejsca by postawić bezpiecznie stopę na omszałych kamieniach. Dlatego nie zdecydowaliśmy się na zejście (którego i tak nie mogliśmy nawet znaleźć wśród krzaczorów), zadowalając się jedynie widokiem na klify dookoła. Jak dla nas trochę szkoda zachodu (a tym bardziej przeżytego wstydu!) aby tu dotrzeć… 

Na osłodę została nam Kelingking Beach, czyli najsłynniejsza widokówka Penidy. Plaża otoczona jest wysokimi klifami, z których jeden ma kształt T-Rex'a. Focia z głową dinozaura w tle, to obowiązkowa pamiątka z wyspy. Dlatego jest to jedyne miejsce na wyspie, gdzie są… kolejki. Ogonek turystów ciągnie się niemal wzdłuż całej krawędzi zbocza! Ludzie czekają aż zwolni jest najdogodniejszy punkt widokowo-fotograficzny aby każdy mógł zrobić sobie dokładnie takie samo zdjęcie a'la romantic Jurrasic Park. Zator tworzy się także dlatego, że zejście na plażę jest piekielnie wymagające i wąskie. Śmiałkowie, którzy się na to zdecydują muszą przygotować się na wspinaczkę po prawie pionowych stopniach, korzeniach i kamulcach z których "zbudowana" jest ścieżka. My, patrząc na całą farsę, zdecydowaliśmy, że odpuszczamy, jeszcze jakbyśmy byli sami lub wśród nielicznych turystów, ale zwiedzanie w tłumie to nie nasza bajka. Widok plaży i majestatycznych klifów z góry był dla nas wystarczająco zachwycający. To rzeczywiście jedna z najpiękniej położonych plaż na Ziemi…

 

Cud Penidy - Diamond Beach

Prawdziwy opad szczęki był jednak dopiero przed nami. Na wschodnim wybrzeżu wyspy znajduje się bowiem najcudowniejsza plaża jaką widzieliśmy w życiu - Diamond Beach. Trochę kiczowatą nazwę zyskała dzięki skałom przypominającym oszlifowane klejnoty, a może dlatego, że jest prawdziwym diamentem wśród plaż Penidy. Aby dostać się do tego raju trzeba niestety najpierw przejechać przez piekło, bo odcinek drogi prowadzący do plaży był drugim najbardziej hardcorowym z jakim mieliśmy do czynienia. Diamond Beach wynagradza jednak wszelkie trudy. Kompozycja skał i palm, kolory wody, białe ściany klifów dookoła tworzą razem bajeczny zakątek. Podziwialiśmy plażę z góry z zapartym tchem aż pozostał nam tylko jeden sposób przekonania się czy to wszystko jest realne - zeszliśmy na dół. 

Oczywiście Penida zazdrośnie strzeże swoich skarbów. Zejście na Diamond Beach tylko początkowo wygląda niewinnie - gdy wykute w klifie schody się kończą, trzeba polegać na sile własnych mięśni i zwinności. Im niżej tym ścieżka staje bardziej dzika, aż zamienia się w survival z udziałem lin, pionowych ścian i kamieni służących za jedyną podporę. Męczarnia jest jednocześnie przekleństwem i błogosławieństwem. Dostanie się na plażę jest wymagające i można się nieźle upocić, ale dzięki temu z tłumów na klifie docierają tu tylko nieliczni i całą cudowną plażę można mieć dla siebie.

Na wschodnim wybrzeżu wyspy jest jeszcze kilka innych atrakcji, ale gdy tylko nasza stopa dotknęła piasku Diamond Beach, wiedzieliśmy już, że je odpuścimy. Spędziliśmy na plaży większość popołudnia, nie mogąc się nadziwić w jakim wspaniałym miejscu dane nam było się znaleźć. Choć niestety fale są zbyt silne, a dno usiane niebezpiecznymi skałami by móc tu pływać. Tu morze cieszy tylko oko, ale nam niczego więcej nie było trzeba… 

 

Mała Bali

Podróżując po wyspie nie mogliśmy uwierzyć, że to siostra Bali. Gdzie ta bujna, soczyście zielona roślinności, której się spodziewaliśmy? Po dżunglach, polach ryżowych i wodospadach znanych nam z Bali, nie było śladu. Wyschnięta na wiór, skalista Penida bardziej kojarzy się z Australią czy śródziemnomorskimi lub kanaryjskimi wysepkami. O tym, że to nadal Indonezja przypominały tylko wszechobecne palmy kokosowe i hinduistyczne kapliczki. Nusa Penida, chociaż oddalona od Bali o jedyne kilometrów, leży już w innej strefie klimatycznej, co od razu widać w otaczającej przyrodzie.

Oczywiście wiele zależy od pory roku, my trafiliśmy na końcówkę pory suchej (byliśmy na początku listopada). Wiosną, po porze deszczowej, Nusa Penida zmienia szatę i też pokrywa się delikatną zielenią. Jednak na Bali wilgoć przez cały rok aż skrapla się na skórze, a tu mieliśmy wrażenie, że oddychamy przez suszarkę do włosów. Ma to wpływ nie tylko na krajobraz, ale również na ceny na wyspie - prawie cała żywność musi być sprowadzana, bo mieszkańcy nie są w stanie wyhodować wystarczającej ilości jedzenia na jałowej ziemi. Skromna Nusa Penida, jest więc droższa niż jej bogata, sławna siostra!  

Sąsiadka boskiej Diamond Beach - Atuh Beach w porze suchej prezentuje się raczej biednie. 

Chociaż różnią się naturą, siostry łączy jednak kultura. Mieszkańcami wyspy są w większości etniczni Balijczycy, a zatem na wyspie króluje hinduizm balijski, a nie islam. W powietrzu unosi się zapach kadzidełek, kapliczki i canang sari (plecione ofiarki z kwiatów i jedzenia dla duchów) zdobią ulice, a domy mają charakterystyczne ornamenty i posągi bóstw, co sprawia, że prawie wszystkie wyglądają jak świątynie. Jak my tęskniliśmy za tym klimatem!

O balijskim dziedzictwie przypomina też czujnie spoglądający zza morza wulkan Agung. Widoczna w pogodne dni święta góra wydaje się unosić w powietrzu, zupełnie jakby naprawdę była magiczną siedzibą bogów. O tym jak żyje się w cieniu aktywnego wulkanu przekonaliśmy się po paru dniach pobytu na Penidzie. Następnym przystankiem naszej wyprawy był Amed - kurort niemal u stóp góry, który mimo groźnego sąsiada, zdaje się być najspokojniejszym miejscem na Bali. 

 

Jak dostać się z Nusy Penidy na Bali?

W drodze powrotnej zamiast szybkim promem motorowym, zdecydowaliśmy się na podróż lokalnym promem samochodowym. Te odpływają z miejscowości Sampalan i kosztują tylko 32k/9 zł - osoba. Do portu trzeba dojechać samochodem, nam udało się wynegocjować w jednej z restauracji 100k (27zł) za naszą dwójkę, podczas gdy taksówkarze chcieli… 400k(!). Podróż po morzu powinna trwać raptem godzinę, niestety my napotkaliśmy jakiś problem w porcie, przez co prom krążył przy nabrzeżu przez… 3h! O ile ktoś zatem planuje powrót na Bali w jej zachodniej części (prom przybija do kurortu Padang Bai na Bali) i ma sporo czasu, to jest to okazja na lokalne przeżycie (albo na ekstramalne wkurzenie.) Uwaga, Padang Bai jako ośrodek wypoczynkowy i punkt przesiadkowy znane jest z mafii taksówkarskiej, która zdziera jak może i agresywnie obskakuje turystów. Dlatego warto albo celować w jeden z autobusów przewoźnika Perama, albo zostać w mieście na noc i w autobus do dowolnego miejsca docelowego wsiąść z rana (i tak wyjdzie taniej niż mafia). Więcej szczegółów w kolejnej relacji! 

Prom samochodowy przybijający do portu na Penidzie.

W drodze na Bali witał nas majestatyczny Agung.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku