2018-10-11

Unexpected Jogja

Szczerze mówiąc, Jogjakarta (pieszczotliwie zwana tutaj też Jogją) nie przywitała nas z otwartymi ramionami. Z początku udawała niedostępną zimną sukę. Opuszczając Bali mieliśmy apetyt na nowe doświadczenia, nową wyspę, nową kulturę, a dostaliśmy stary syf - dosłownie! Od pokoju bez okna, ciepłej wody, ale za to z grzybem na ścianach, przez szemrane uliczki w sąsiedztwie, po kolację smażoną na przepalonym oleju.  Yogja pierwszego dnia wieczorem sprawiała wrażenie brudniejszego, uboższego i osmrodziałego spalinami Bangkoku, gdzie każdą rozmowę zagłusza ryk skuterów, podawana w knajpach breja jest paskudna, a w sklepach jak zwykle nie ma normalnego jedzenia tylko paczkowany, wysokoprzetworzony… syf. Syf było słowem, które nieustannie przywoływała nasza świadomość, słowem, które jak ulał pasowało do rzeczywistości - mieliśmy wrażenie, że nawet chmury na niebie układają się w jedno wielkie ,,SYF". Wisienką na torcie był fakt, że musieliśmy się prosić nawet o mydło i papier toaletowy, a na środku pokoju leżał wielki zdechły robal, którego nasz host zgarnął gołą ręką z głupim uśmiechem pod nosem rzucając krótkie ,,sorry" (jedno z pięciu słów po angielsku jakie znał).

Cieszyliśmy się w duchu, że zostajemy tylko 5 dni z czego 2 spędzimy w odległych świątyniach z dala od tego sy… znaczy miasta. A w konsekwencji spędziliśmy w Jogji 7 dni i nie żałujemy ani jednego! No, może ostatniego po przeleżeliśmy go na totalnym kacu po imprezie w gejowskim klubie, do którego trafiliśmy przez przypadek;) W odkrywaniu przyjaznego oblicza Jogji pomogła nam mieszkająca tam na stałe Emi w drodze, Polka do której z podkulonymi ogonami udaliśmy się po poradę i zimne piwo (to ostatnie jak wiadomo jest doskonałym remedium na wszelkie problemy.)

Okazało się, że Jogja (Yogja) da się lubić! I to z kilku powodów, o czym przekonaliśmy się dosyć szybko, bo już następnego dnia po przyjeździe - widocznie pierwszy wieczór był testem, po którym zmieniła dekoracje. Po pierwsze za dnia syfiaste uliczki okazały się całkiem urokliwe, a główny zabytek miasta - pałac sułtana Taman Sari całkiem malowniczy. Pałac był prywatną częścią włości sułtana, gdzie trzymał swój harem i dzieci. Znajdował się tam również podziemny, ukryty pod wodą meczet tylko dla władcy i jego rodziny (niestety teraz sucho jak w garnku studenta, po trzęsieniu ziemi z 2006 nie ma już w wody w Water Castle (poza dwoma basenami). 

Opowieść, jak kąpiące się w basenach konkubiny sułtan oglądał z wieży, po czym rzucając jednej kwiat dawał znać, że wybrał ją sobie na wspólne igraszki, była jedyną opowieścią, którą usłyszeliśmy od naszego zajebistego, niemówiącego dobrze po angielsku, przepłaconego przewodnika (który chyba miał korzenie z polskim duchowieństwie, bo rzucił do nas - ,,co łaska, ale nie mniej niż 50 000 rupii"). O konkubinach gadał w kółko, i pokazywał np. które drzewo ma mango, a które awokado (bardzo istotna informacja), ale już na jakiekolwiek nasze pytanie nie potrafił odpowiedzieć… Nie bierzcie przewodnika jak będziecie w Taman Sari (w dodatku chyba powinni być za darmo w cenie biletu, więc nawet jak bierzecie to nie płaćcie)! Wszystko co tam można zobaczyć opisane jest dokładnie w ulotce, którą dostaje się na wejściu. Kolejny raz oszukani (chyba musimy zrobić takie koszulki {nie}orietujemysię), nie daliśmy się jednak zbić z pantałyku. Nawet pomimo tego, że nasz fenomenalny przewodnik zamiast skupić się na atrakcji więcej uwagi poświęcał biznesom swoich znajomków (A może kawka? Batik? Lalki z bawolej skóry? Tylko spójrzcie!)

Przechadzając się wśród ruin pałacu i meczetu byliśmy też zaskoczeni, że na ich terenie normalnie mieszkają ludzie, a dawne mury wplecione są w tkankę miejską. Wokół wszędzie rozchodzą się ścieżki i klimatyczne uliczki prowadzące do prywatnych domów i warsztatów batiku. Widać Jawajczycy mają bardziej praktyczne podejście do zabytków i wychodzą z założenia, że żadna przestrzeń nie może się zmarnować. Taka sama refleksja naszła nas spacerując wzdłuż murów dawnego miasta, które w całości zaanektowane są jako podpora dla domko-baraków Jogijczyków. Wyobrażacie sobie, że ktoś zabudowałby Barbakan? Indonezyjczyk tylko wzruszyłby ramionami i sięgnął po zaprawę murarską, trzymają goździkowego szluga między zębami.

I to właśnie zabudowa miasta jest kolejnym powodem, dla którego polubiliśmy Jogję. Nasze największe zdziwienie wzbudził fakt, że to co uznaliśmy wieczorem za jakieś przedmieścia i slumsy okazało się centrum miasta - cała Jogja, nawet ,,stare miasto",  jest złożona z małych, najczęściej parterowych domków z gankiem i czerwoną dachówką.  Główne ulice, to co prawda jeden wielki huk i spaliny, ale wystarczyło zboczyć w boczne przejścia między domami żeby poczuć spokój i urok prostego życia. I chociaż od wielu domków bieda aż piszczała, miały w sobie coś co ujęło nasze serca - w labiryncie ciasnych uliczek i podwórek można było odnaleźć klimat właściwy tylko miejscom, które nie zatraciły swojego autentycznego charakteru, gdzie mieszkańcy tworzą jeszcze prawdziwą społeczność i mimo biedy, życie kwitło tam od świtu do późnych godzin nocnych.

Klimat ten był potęgowany jeszcze jednym czynnikiem, który zachwycił nas na ulicach miasta - street art. Graffiti i niesamowite murale są tu na każdym kroku! W całej Jogji, niemal wszystkie murki, ściany, budynki djangozne i zwykłe domy mają coś namalowanego (i w przeciwieństwie do naszych miast tylko połowa z tych malunków to tagi czy abstrakcyjne fallusy domorosłych Picassów). Chodząc po uliczkach co chwilę przystawaliśmy oglądając twórczość ulicznych artystów, która prawie zawsze miała ukryte przesłanie. Jednego popołudnia wybraliśmy się nawet do ,,wioski street artu",która leży nieco pod Jogją (choć w zasadzie dalej jest częścią aglomeracji), a która kilka lat temu stała się polem do popisu dla grafficiarzy z całego świata. Dowiedzieliśmy się o niej właśnie od Emi, która również wiele pisze o sztuce miejskiej na swoim blogu. 

Życie nocne to ostatnie pozytywne zaskoczenie. Myśląc stereotypowo wydawało nam się, że w tradycyjnie muzułmańskim mieście, gdzie kobiety chodzą zakryte od stóp do głów, gdzie co chwilę słychać zawodzenie imamów (które swoją drogą brzmiało jak wycie opętańców) i gdzie jest problem nawet z kupieniem piwa, ludzie prowadzą raczej skromne życie towarzyskie.  Jakie było nasze zdziwienie kiedy po zmroku miasto dopiero tętniło tłumem! Główna ulica handlowa Malioboro, place Alun Alun Utara i Alun Alun Kidul i skrzyżowanie ulic Jl.Parangtris z Jl. Prawirotaman oprócz niezliczonych straganów i wózków z jedzeniem pełnią również funkcję centrum spotkań.

Na Malioboro przeciskaliśmy się przez gigantyczny tłum, bo przypadkiem trafiliśmy na nocny festiwal kawy, przez jakieś 2 kilometry ciągnął się stół przy którym można było degustować kawy z całej Indonezji, a towarzyszyły temu liczne happeningi i koncerty. Ulica aż wibrowała energią od gwaru, świateł i obłędnego zapachu kawy unoszącego się w powietrzu. No i nie zapominajmy o tłumie - zbitym jak termity w kopcu - trzeba było miejscami iść ulicą, żeby nie utknąć w jednym miejscu na dobry kwadrans.

Podobne emocje poczuliśmy też na Alan Alan Utara, gdzie wszędzie na chodnikach rozłożone są dywany, na których wieczorami siedzi młodzież (przy kawie nie piwie!), a czasem nawet całe rodziny z dziećmi. W okolicznych knajpkach ciężko jest znaleźć stolik, a zamówienie czegokolwiek wiąże się z długim czasem oczekiwania - być może dlatego, że byliśmy ,,bule" czyli ,,biali" jak mówiła inskrypcja na jednym z naszych rachunków. Swoją drogą podczas jednego z naszych wieczornych wypadów na Alan Alan Utara okazało się, że przysmakiem na Jawie jest… połączenie sera żółtego z czekoladą. Zamówiliśmy banana na ciepło z czekoladą i z lekką nutką niedowierzenia przyjęliśmy fakt, że został on posypany startym serem. Okazało się do powszechną praktyką - w sklepach są ciastka serowo-czekoladowe, w cukierni kupi się banana w cieście z serem itp. Było dobre. Takie przypadkowe odkrycia są najlepsze!

Jednak to co wygrało w Jogji, to kolorowe samochodziki na placu Alan Alan Kidul. Słyszeliśmy o tym miejscu już wcześniej od Emi, która zdradziła nam, że jest to najpopularniejsze miejsce na pierwszą randkę w Jogji, ale idąc tam nie mieliśmy żadnych większych oczekiwań - myśleliśmy, że są może 2-3 samochodziki i tyle (nawet chełpiliśmy się tym, że widzieliśmy je w dzień zaparkowane gdzieś na starym mieście, bez włączonej iluminacji). Wchodząc na plac oniemieliśmy z wrażenia - samochodzików rzeczywiście było kilka…ale dziesiąt. Cały plac mienił się neonami i nawalał muzyką. Ludzie kłębili się wokół odjazdowych, napędzanych pedałami pojazdów, śmiejąc się i cykając tysiące zdjęć. W takim miejscu twarz sama rozjaśnia się w uśmiechu, a jadąc rowerowym garbuskiem z wielkim neonowym Hello Kitty, w akompaniamencie tłustych bitów Snoop Doga nie mogliśmy przestać się śmiać z absurdu tej sytuacji. To będzie zdecydowanie nasze najlepsze wspomnienie z pobytu w Jogji!

Mieliśmy oczywiście jeszcze inne przygody - jak misja dla Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie, nagrania Jawajskiego teatru cieni (kukiełkowego), który można podglądać z dwóch stron - właściwej jak i "od kuchni" z orkiestrą na żywo. Całość wygląda bardzo intrygująco, kukiełki z drewna lub bawolej skóry są misternie wykonane i miło się je ogląda. Minusy? Niestety całość jest wyłącznie po jawajsku (nawet nie indonezyjsku), co powoduje że brak jakiegokolwiek zrozumienia połączony z faktem, że codziennie odgrywany jest inny epizod szerszej całości (nam trafił się 4-ty, bo byliśmy w czwartek) szybko nużą. My też po jakiejś pół godzinie ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś do picia i jedzenia, bo wieczór był gorący i gwarny.

Żeby jednak nie było tak kolorowo, to jak każde miasto w Indonezji, Jogja nie jest przyjazna pieszym, więc często trzeba przeciskać się między wózkami z jedzeniem, zaparkowanymi wszędzie skuterami, dywanami (dwa dywany i wózek to już knajpa!) czy pędzącymi ulicą pojazdami. Da się jednak odnaleźć oazy spokoju i po pierwszej porażce udało nam się i dobrze odpocząć i dobrze zjeść. Polecamy knajpy ViaVia oraz Milas - obie opisane w Lonely Planet, choć my o nich dowiedzieliśmy się od naszej nieocenionej Emi (która wspominała, że obecnie trwa mała inwazja Polaków, więc miło że i dla nas znalazła trochę czasu). Po pierwszym szoku wizualnym (w porównaniu do Bali) stwierdziliśmy, że drugie, trzecie czy ósme wrażenie miasto robi zdecydowanie lepsze niż pierwsze.

 

Pewnie w ogóle byśmy nigdy nie usłyszeli o Jogji, gdyby w jej bezpośrednim sąsiedztwie nie znajdywały się dwa najsłynniejsze zabytki całej Indonezji - świątynie Borobodur i Prambanan, o których opowiemy w kolejnym wpisie.

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku