2019-11-12

Na Grzbiecie Smoka Longsheng

W krainie ryżu

Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, jak ważny jest ryż w kulturze Chin, wszak to oni jako pierwsi zaczęli sadzić tę pożywną roślinę już 5000 lat p.n.e, która do dziś jest podstawą ich diety. Z drugiej strony może nawet nie ma się co dziwić, bo uprawa ryżu jest tak czasochłonna, że wymaga bardzo wielu rąk do pracy… A gdzie je łatwiej znaleźć jak nie w Chinach? O kunszcie uprawy najlepiej więc przekonać się u jej źródła - najpiękniejsze tarasy ryżowe świata są właśnie w Kraju Środka, między innymi w prowincji Kuangsi gdzie rosną na Grzbiecie Smoka…  

Tarasy Longsheng powstały w ciągu 500 lat tytanicznej pracy lokalnych mniejszości etnicznych Yao i Zhuang. Wszystkie okoliczne wzgórza (najwyższe sięgają nawet 800 m.n.p.m!) pokryte są po same szczyty poletkami ryżowymi. Patrząc na rozmach przedsięwzięcia, aż ciężko uwierzyć, że zrobiono je niemal gołymi rękami i to kilka wieków temu! Żmudna, wielopokoleniowa pielęgnacja sprawia, że tarasy do dziś zapewniają pożywienie mieszkańcom, a nawet stały się atrakcją turystyczną. 

Pola robią wrażenie o każdej porze roku, ale najlepiej zwiedzać je na przełomie maja i czerwca, kiedy ryż jest dopiero sadzony i widać wyraźnie linie tarasów wypełnionych wodą. Wtedy każdy może poczuć się tam jak Deanerys Targaryen, ponieważ widziane z góry, połyskujące w słońcu poletka wyglądają jak łuski wijącego się wśród wzgórz smoka...

Do miejscowości Longsheng (i wioski docelowej) dojechaliśmy z Guilin, gdzie spędziliśmy tylko jedną noc w dość obskurnym, ale położonym obok dworca hoteliku. Z Guilin kilka razy dziennie odjeżdżają bezpośrednie autobusy - koszt 25 juanów/os. Busy odjeżdżają zazwyczaj spod jednego z hoteli w mieście, lecz lokalizacja potrafi się zmienić, a liczba miejsc jest ograniczona. Kierowcy też średnio mówią po angielsku, dlatego o pomoc i rezerwację biletów za każdym razem prosiliśmy właściciela pensjonatu, kontaktując się z przez Booking. Dzięki temu oprócz lokalizacji odjazdu mieliśmy też numer rejestracyjny autobusu, a w drodze powrotnej zostaliśmy nawet odprowadzeni do pojazdu przez obsługę hotelu. Wbrew nazwie i naszemu początkowemu przekonaniu, tarasy wcale nie znajduję się w samym Longsheng, które jest całkiem sporym miastem, a w wiejskich miejscowościach usytuowanych nieopodal:

• Ping’an

• Jankeng z wioską Dazhai

• Guazhuang

Aby podziwiać tarasy można klasycznie wybrać się na kilka tras trekkingowych między miejscowościami albo w stylu chińskim na leniucha -  czyli jechać od kolejki linowej do kolejki linowej, co by się nie zmęczyć za bardzo. W każdej miejscowości jest kilka punktów widokowych o bardzo poetyckich nazwach jak Tysiąc Warstw do Nieba (brakowało jeszcze Tysiąca i jeden nocy) czy Dziewięć Smoków z Pięcioma Tygrysami (musiały się chyba gdzieś schować w ryżu) - jak już pisaliśmy przy okazji Zhangjiajie uwielbiamy ten chiński copywriting… i fantazję.

 

Wioska Dazhai

Namówieni przez poznanych jeszcze w Mjanmie podróżników, zdecydowaliśmy się na nocleg w Dazhai, ze względu na jej kameralny charakter i położenie bezpośrednio wśród tarasów. Większość chińskich turystów ogląda ryżowe wzgórza od strony sąsiedniego Ping'an, więc w Dazhai liczyliśmy na względny spokój. I nie pomyliliśmy się, a sama miejscowość okazała się (zwłaszcza jak na Chiny) mikroskopijnych rozmiarów - dosłownie kilkadziesiąt domów położonych wzdłuż rzeczki u podnóża tarasów.

Wioska Dazhai z punktu widokowego Szczyt Złotego Buddy

Przywitał nas więc przyjemny widok autentycznej osady pełnej tradycyjnej architektury i życzliwych mieszkańców - nie ma tam nawet utwardzanej drogi, więc co dopiero mówić o komercji i tłumie jazgoczących Chińczyków. Oczywiście minęliśmy stragany z lokalnych rękodziełem i przekąskami, a w wiosce znajduje się też kilka pensjonatów i knajpek pod turystów, ale nie odbiera to jej sielskiego klimatu. Zwłaszcza, że codziennie widywaliśmy mieszkanki z grupy Czerwonych Yao, słynące ze swoich arcydługich włosów. Włosy kobiet Yao uważane są za święte, dlatego rzadko może je zobaczyć bez nakrycia głowy, które zależy od stanu cywilnego kobiety. Najczęściej widzieliśmy kobiety z chustami, spod których wystawał tylko dumnie sterczący nad czołem koczek - znak, że kobieta jest zamężna i ma dzieci. Włosy rozpuszczone z takiego koczka sięgałyby pewnie ziemi, bo średnia długość włosów kobiet Yao to ponad 2 metry! Wierzą bowiem, że im dłuższe włosy tym dłuższe i szczęśliwsze życie.  

Nocowaliśmy w hotelu o przydługiej nazwie - Long Sheng Long Ji Ti Tian Jin Keng Da Yao Zhai Inn - gdzie nocleg kosztował nas 99 juanów za pokój z łazienką, a posiłki średnio 50 juanów za parę. Widok z okna mieliśmy wprost na tarasy, a jedno z wejść na szlak tuż za pobliskim domem. Lepszej lokalizacji nie mogliśmy sobie wymarzyć, gorzej niestety było z pogodą… 

Nasza romantyczna wizja lajtowego spaceru wśród pól okazała się naiwna. Po pierwsze wzgórza są naprawdę dosyć wysokie, a po drugie zamiast odbijającego się w tafli wody nieba, mieliśmy deszczową breję… W Dazhai przywitała nas ulewa i z krótkimi przerwami nie odpuszczała praktycznie do końca pobytu. To jednak był tylko początek naszej przygody, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Niezrażeni warunkami ruszyliśmy na szlak, zaczynając jednak chińskim zwyczajem od... kolejki linowej. 

 

Frajerzy na tropie smoka

Stacja kolejki w Dazhai znajduje się kilkaset metrów od wioski, w miejscu gdzie zatrzymują się autobusy - nie sposób jej przeoczyć. Za przyjemność zobaczenia tarasów od góry i szybszego dostania się na punkt widokowy o wdzięcznej nazwie Szczyt Złotego Buddy trzeba zapłacić aż 60 juanów/os. w jedną stronę, ale uznaliśmy, że warto - w końcu ,,efekt smoczej łuski" można zobaczyć tylko patrząc z wysoka.

Co prawda po dotarciu na szczyt nasz smok okazał się bardziej kawowy (smocze rozwolnienie?) niż niebieski, ale cieszyliśmy się, że przez chmury i mgłę cokolwiek udało nam się zobaczyć. Ba, uznaliśmy nawet, że taka deszczowa sceneria jest dużo ciekawsza! Zapatrzyliśmy się na widok setek tarasów wijących się przez całą dolinę, nie zauważając nawet, że coraz bardziej mokniemy w niesłabnącej ulewie.

Zaopatrzeni w Maps.me i nieliczne drogowskazy na ścieżkach postanowiliśmy wykonać długą pętlę po grzbiecie gór, tak żeby zejść do naszej wioski od drugiej strony. Szybko okazało się jednak, że ścieżki są nieco rozmyte, a zazwyczaj dosyć dokładne mapy z aplikacji gubią się w miejscach gdzie niegdysiejsze ścieżki pokrywają się z nowo utworzonymi drogami. Tym sposobem po jakiejś pół godzinnej wędrówce... wróciliśmy do miejsca startu obok szczytowej stacji kolejki linowej. Wykonaliśmy więc w tył zwrot i po dalszych poszukiwaniach, rozochoceni odkrytym pięknem, ruszyliśmy na ścieżkę pieszo, licząc, że w drodze powrotnej zobaczymy więcej ''kawowych smoków".

Szkoda tylko, że wybraliśmy szlak na którym nie było nikogo chyba od lat 60'…

Gdy droga skręciła w las, nie wzbudziło to naszego niepokoju… Szliśmy dłuższy czas w cieniu bambusów i paproci zadowoleni, że odpoczniemy trochę od deszczu zanim dotrzemy znów na tarasy. Kiedy ścieżkę zaczęły przecinać strumyczki, cieszyliśmy się, że to taka dodatkowa atrakcja. Kiedy stopy coraz bardziej ślizgały nam się po błocie (a tyłki parę razy w nim wylądowały) i ścieżka stawała się coraz węższa i bardziej stroma, śmialiśmy się, że "Przygoda-przygoda- każdej chwili szkoda…" Kiedy zamiast tarasów od godziny oglądaliśmy drzewa i wodospady uznaliśmy, że to trochę dziwne, ale w sumie spoko… Pierwsza lampka zapaliła nam się dopiero, gdy ścieżka całkowicie zamieniła się w kamienisty strumień, a druga gdy aplikacja Maps.Me pokazywała azymut na zieloną ścianę z zarośli… Czy my na pewno dobrze idziemy? 

Trochę zalesione te tarasy... 

Od Ani aż bił entuzjazm w trakcie trekkingu w deszczu... Na zdjęciach widać jak wyglądał ,,szlak" wskazywany przez Maps.me

Zastanówmy się… turystyczna trasa w Chinach bez oznaczeń, chodnika, barierek, poręczy i ławek? No właśnie. Rychło w czas ogarnęliśmy, że chyba coś tu nie gra… Było jednak za późno aby się cofnąć, więc brnęliśmy przez chaszcze niczym Marines wierząc, że prędzej czy później wyjdziemy na któreś z poletek i zorientujemy się gdzie jesteśmy. Rzeczywiście po jakiejś godzinie wyszliśmy znienacka w środku zbocza pokrytego tarasami ryżowymi, ale właśnie w tym miejscu urwała się ścieżka. Z mieszaniną radości wynikającą z faktu, że mamy cały ten widok tylko dla siebie oraz obawy, że ktoś zaraz nas pogoni z kijami za łażenie między sadzonkami, szliśmy dalej niekiedy brodząc przez wodę zalewającą pola. 

W pewnym momencie doszliśmy czy raczej doczłapaliśmy do lepiej wyglądającej ścieżki i w końcu udało nam się z mapą ustalić gdzie my właściwie jesteśmy. Okazało się, że poszliśmy ścieżką służąca mieszkańcom do uprawy i konserwacji tarasów, a nie żadnym szlakiem dla turystów. Pocieszeni faktem ustalenia lokalizacji szybko ogarnęliśmy dalszą marszrutę po pierwotnie planowanej pętli.Trasa jednak dalej była mocno zaniedbana i zarośnięta, nasiąknięte wodą liście moczyły nas bardziej niż siąpiący deszcz. Byliśmy przemoknięci do majtek, mimo naszych turbo-pałatek z Decatholonu i coraz bardziej zrezygnowani. Miały być tarasy, ryż i smoki, a mieliśmy błoto, badyle i dwie zmokłe kury… Czasami spotkaliśmy jeszcze zdradliwe skręty na ścieżki robocze, ale jakoś udało nam się nie zabłądzić ponownie. Radek co chwila zbierał twarzą wiszące pajęczyny klnąc pod nosem. Bród, deszcz i łzy...

Trwało to całą wieczność! (czyli jakąś godzinę z hakiem…)

Wtem wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Nigdy nie sądziliśmy, że to napiszemy, ale ucieszyliśmy się na widok chińskich turystów! W gąszczu zarośli dostrzegliśmy przedzierającą się grupę i już wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej ścieżce, tylko rzeczywiście bardzo rzadko używanej. Ich w miarę suche ubrania świadczyły, że musieli wyruszyć niedawno, czyli koniec szemranej trasy jest już gdzieś blisko (nagły przypływ dedukcji godny Sherlocka Holmesa!) I rzeczywiście niedługo po tym jak minęliśmy Chińczyków, znów naszym oczom ukazały się tarasy z naszą wioską w dole. Dotarliśmy do punktu widokowego - Muzyka z Raju. Byliśmy tak szczęśliwi, że niemal naprawdę usłyszeliśmy anielskie pienia! W nagrodę za nasz trud kupiliśmy sobie od pani Yao pierożek zongzi, którego mieliśmy już spróbować w Chengdu i w Fenghuang, ale jakoś zawsze… było nam nie po drodze ;) 

Słyszycie muzykę? 

 

Oprócz błękitnego nieba…

Następnego dnia według planu mieliśmy popracować, zresztą nie uśmiechały nam się już żadne trekkingi po tym czego doświadczyliśmy dnia poprzedniego. Ale oczywiście jak chcieliśmy zostać w pokoju, to zrobiła się piękna pogoda… Gdy tylko zobaczyliśmy kawałek niebieskiego nieba ponad wzgórzami, a zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce poczuliśmy zew podróżników - być może to ostatnia szansa zobaczenia tarasów w niebieskiej, a nie kawowo-burej odsłonie. Wewnętrzny leń szeptał żeby odpuścić wspinaczkę na najbliższy punkt widokowy, bo i tak pewnie nie zdążymy zanim niebo znów się zachmurzy. Cały wysiłek pójdzie i tak na marne, po co to? Nie będzie efektu lustra, nie zobaczycie żadnych niebieskich łusek, tylko takie jak wczoraj. Upocicie się jak świnie, a na koniec znów zmokniecie, to bez sensu - kusił dalej. 

W słońcu tarasy prezentowały się jeszcze piękniej...

Nie daliśmy się. W nagłym zrywie mocy pobiegliśmy (!) na szlak za wioską aby udowodnić sobie i leniowi, że warto łapać każdą chwilę. Gdzieś w połowie drogi niebo znów się zasnuło na szaro buro, ale nie odpuściliśmy. Wspinaliśmy się biegiem, aż zdyszani wpadliśmy na punkt widokowy, gdzie załapaliśmy się na ostatnie promienie słońca nad doliną, a nawet na jedną wyraźnie niebieską ,,łuskę smoka".

Może nie był to ten efekt lustra na który tak liczyliśmy, ale czuliśmy dumę i satysfakcję, że chociaż spróbowaliśmy. Gdyby nie niepewna pogoda pewnie wybralibyśmy się też dłuższym szlakiem między wioskami, który kończy się w Ping'an, warto jednak zawczasu dobrze zaplanować sobie czas wędrówki i poczytać o kursujących między miejscowościami autobusach. W kilku czytanych relacjach powtarzał się bowiem motyw problemów z powrotem do Dazhai po zakończeniu trekkingu z uwagi na brak komunikacji, a z autostopem w Chinach bywa różnie.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, z perspektywy ciepłego łóżka z kubkiem herbaty, mokra przeprawa szybko zmieniła się w kolejną przygodę, kto wie, może nawet dzięki niej (mimo słabej pogody) lepiej po latach będziemy wspominać tarasy na Grzbiecie Smoka. Z pewnością mieszane doświadczenia nie powstrzymają nas od rekomendacji tego miejsca. Tarasy o podobnym rozmachu widzieliśmy wcześniej tylko w Banaue na Filipinach.

My tymczasem postanowiliśmy poszukać szczęścia czy raczej słońca wśród gór Yangshuo, czyli takiego chińskiego Ninh Binh, tylko w skali XXL. Tam jednak piękno krajobrazu nie jest zasługą pracowitej nacji z Państwa Środka tylko samej Matki Natury...

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku